Przez kilka tygodni obserwowałem milionerów w ich środowisku naturalnym, czyli nowojorskich Hamptonach, ale były wakacje, więc widziałem tylko, jak się bawią. Nadzwyczajnych aberracji nie odkryłem. Pili i jedli niczym zwykły obywatel, choć niewątpliwie smaczniej oraz drożej, ale nosili się bez ostentacji.
W mieście, a konkretnie dzielnicy Upper East Side, krezusa czy krezuskę można rozpoznać po wyjątkowo nieefektownej, wręcz brzydkiej, odzieży. Nie to, że pochodzącej z sieciówek, ale szaroburej, nierzucającej się w oczy. Owszem, na przegubie błyśnie czasem Patek Philippe, jednak najdroższe zegarki świata też wyróżniają się głównie tym, że z wyglądu są nijakie.
Dziedziczki starych fortun czy małżonki takowych dziedziców łączy również podobieństwo fizjonomii. Zdają się należeć do jednej wielkiej rodziny, co wynika z operowania się u tych samych chirurgów. Niemal wszystkie bogaczki po sześćdziesiątce zamieszkałe na górnym Manhattanie mają identyczne małe noski i okrągłe wskutek naciągnięcia powiek oczy, co upodabnia je – przepraszam za porównanie, ale trafniejszego nie umiem znaleźć – do małpek gatunku rezus.