Zwolennicy Trumpa mają dość. "Jest tak nieobliczalny, że boję się oglądać wiadomości"

6 godziny temu 7

Popularność prezydenta USA sięgnęła dna. Nawet jego wyborcy zaczynają rozumieć, że nie spełni obietnic złożonych podczas kampanii.

Kiedy rządowe biuro statystyk (BLS) opublikowało kiepskie wskaźniki przyrostu etatów w maju, czerwcu i lipcu, prezydent wyrzucił jego szefową Erikę McEntarfer. Pnącą się po szczeblach rządowej kariery od blisko ćwierć wieku statystyczkę zastąpił ekspert ultrakonserwatywnego think tanku Heritage Foundation E.J. Antoni. Współtworzył on niesławny Projekt 2025 postulujący przekształcenie amerykańskiej demokracji w ustrój autorytarny oparty na wartościach chrześcijańsko-narodowych.

Przed objęciem stanowiska określił działalność instytucji, którą dziś kieruje, jako "bujdę na resorach" tudzież "czary­‑mary". W wywiadzie dla Fox News stwierdził, że publikowanie comiesięcznych raportów o fluktuacjach rynku pracy nie ma sensu.

Abstrahując od pytania, czy rządowi opłaca się manipulować danymi gospodarczymi (odpowiedź brzmi: nie!), nerwowa reakcja Trumpa wskazywała, że stagnacja zatrudnienia bardzo go boli. Obiecywał, że będzie "najwspanialszym kreatorem miejsc pracy kiedykolwiek stworzonym przez Boga", "przywróci przemysłowi wielkość", "nie ­pozwoli zamknąć nawet jednej fabryki". Choć gospodarczego cudu ani widu, ani słychu, twardy elektorat wciąż sądzi, że wódz realizuje genialny – jeśli nie boski – plan. Jak ujął to jeden z moich polonijnych rozmówców: "Może być trochę gorzej dla ekonomii przez krótki czas, ale potem się zrobi dużo lepiej".

Wyborcy bezpartyjni, niezależni, niedoinformowani, zdezorientowani – i jak ich tam jeszcze określają spece – stawiając ptaszka przy nazwisku Trumpa, szczerze wierzyli, że naprawi gospodarkę oraz zlikwiduje inflację zaraz po objęciu władzy. Tymczasem ceny, zwłaszcza żywności, gwałtownie rosną, a niektórzy spośród zdezorientowanych tracą posady, którymi cieszyli się pod rządami "nieudolnego" Joe Bidena. I zaczynają rozumieć, że dzieje się tak wskutek wariackiej polityki celnej prezydenta oraz Wielkiej Pięknej Ustawy (Big Beautiful Bill, BBB), którą przyjął posłuszny mu Kongres.

Już w kwietniu za sprawą podwyżek ceł produkcję ograniczyły fabryki samochodów, a ponieważ tym samym spadło zapotrzebowanie na stal, metalurgiczny gigant Cleveland-Cliffs Inc. zamknął huty w Michigan i Minnesocie, zwalniając 1200 pracowników. Obniżka popytu dotknęła również mniejsze stalownie oraz walcownie – 15 stanęło, 19 przeprowadziło masowe redukcje załogi. Ogółem pracę straciło 4134 robotników. Widmo zastoju, jeśli nie recesji, skłoniło do podobnych ruchów firmy działające w innych branżach, jak Perdue Farms (hodowla i dystrybucja drobiu – 433 zwolnionych), Wilson Creek Energy (kopalnie węgla – 332), Del Monte Foods (przetwórstwo żywności – 378), Connecticut Pie (zakłady cukiernicze – 229).

Przez kolejne dwa miesiące (maj, czerwiec) zniknęło 14 tys. miejsc pracy w przemyśle. Niby niewiele, biorąc pod uwagę, że jest ich ogółem 12,7 mln, ale Trump zapowiadał przecież: "odbiorę etaty Chinom, Meksykowi, Japonii, odbiorę wielu innym", "przeniosę do Ameryki całe gałęzie produkcji", "reindustrializacja zaowocuje milionami nowych stanowisk, ogromnymi podwyżkami płac, przywróceniem USA statusu największej przemysłowej potęgi świata". Prawda jest taka, że od kiedy objął władzę, liczba ofert pracy dla robotników wykwalifikowanych zmalała o 100 tys., a wskaźnik nowych zatrudnień spadł do najniższego poziomu w minionej dekadzie łącznie z okresem ­pandemii.

Dlaczego? Przedsiębiorcy nie chcą, by prezydent im pomagał, a przynajmniej nie w taki sposób jak dotychczas. Woleliby święty spokój. Cła to haracz, który – wbrew nieustannym kłamstwom Trumpa – płacą Amerykanie, nie Chiny, Kanada czy UE. Firmy wliczają dodatkowe opłaty w koszty, droższe towary oznaczają spadek popytu, ten z kolei powoduje straty sektora usługowego, redukcje zatrudnienia, ograniczenie wydatków konsumenckich. Dyrektorzy muszą brać rzeczone mechanizmy pod uwagę przy planowaniu strategii, a nie wiedzą nawet, jak bardzo podrożeje import za tydzień, nie mówiąc o roku, bo przywódca USA zmienia decyzje z dnia na dzień.

Profesorka ekonomii Betsey Stevenson z Uniwersytetu Michigan tłumaczy: "Polityka gospodarcza rządu wywołuje bezprecedensową niepewność, co będzie jutro. Pracodawcy narzekają, że niemożliwe stało się prognozowanie popytu, czyli również kwot zatrudnienia, a bajzel celny sparaliżował transakcje handlowe w skali globalnej i krajowej. Wszyscy wcisnęli pauzę, nowe zamówienia nie napływają".

Co na to Biały Dom? Robi dobrą minę do złej gry. "Zdziesiątkowany przez Joe Bidena rynek pracy odżył pierwszego dnia po objęciu władzy przez Donalda Trumpa – twierdzi rzecznik prezydenta Kush Desai. – Cła i pakiet reform, w tym szybka deregulacja i prowzrostowe przepisy Wielkiej Pięknej Ustawy, np. ulgi podatkowe obejmujące całość kosztów nowego sprzętu, kładą niewzruszone podwaliny długoterminowego rozkwitu przemysłu wytwórczego". Sam Edward Gierek nie ująłby tego triumfalniej. Wielu Amerykanów odbiera zaś propagandę sukcesu podobnie jak Polacy w latach 70. XX w.

Portal Axios zaprosił do dyskusji pracowników przemysłu motoryzacyjnego z Michigan, którzy w 2020 r. głosowali na Bidena, a zeszłej jesieni wybrali Trumpa, kierując się – co ważne – nie ideologią, lecz przesłankami gospodarczymi. 44-letnia Sheryl mieszkająca w Chesterfield mówiła: "Prezydent jest tak nieobliczalny, że boję się oglądać wiadomości. To przerażające. Każdy dzień przynosi coś zupełnie zaskakującego, człowiek nawet nie ma czasu się uspokoić". ­45-letni Phil (Dearborn Heights) nie mógł pojąć, dlaczego przywódca USA uwziął się na Kanadę: "Co on chce osiągnąć? Czy kiedykolwiek postąpili wobec nas nie fair? Przecież właściwie nie mamy granicy. Jakie cła?".

Zdaniem 43-letniego Michaela (Commerce Township) "prezydent oparł kampanię na obietnicach walki z drożyzną, która najbardziej dawała się we znaki pracownikom fizycznym, a postępuje zupełnie na opak". Owszem, przyznał Michael, cła stanowiły ważny punkt programu republikanina, "wszyscy o tym wiedzieliśmy, ale przecież nikomu nie przyszło do głowy, że podwyżek będzie tak dużo w tak krótkim czasie". Natomiast Katelyn, lat 26 (Woodhaven), stwierdziła po prostu: "Oczekiwałam, że Trump poprawi moją sytuację, i jestem zawiedziona".

Mieszkańcy Michigan już dziś odczuwają skutki chaotycznych decyzji prezydenta na własnej skórze, więc są szczególnie rozczarowani. Większość pozostałych zwolenników Trumpa odrzuca tezę, że szkodzi on gospodarce. To dość typowa reakcja. Podjąwszy decyzję, bronimy jej, póki się da. A kiedy już się nie da, próbujemy zwalić winę na trudności obiektywne, domniemanych wrogów, niespodziewane wypadki. Jeśli inni z satysfakcją podkreślają, że ­ostrzegali, czego się spodziewać, tym bardziej utwardzamy stanowisko. Podobne debaty Axios przeprowadzone wśród robotników z Arizony i Wisconsin zdawały się świadczyć, że nadal popierają oni ­prezydenta.

Łatwiej jednak oszukać samego siebie niż statystyków, którzy mawiają, że nie ma sensu pytać faceta o wzrost, kobiety o wiek, a nikogo – niezależnie od płci – czy zrobił głupotę, bo nie usłyszymy prawdy. Możemy ją natomiast ustalić pośrednio. Według badań najbardziej prestiżowej amerykańskiej sondażowni Pew Research Center opublikowanych 14 sierpnia politykę Białego Domu aprobuje 38 proc. obywateli, dezaprobatę wyraża 60 proc. Wojny celne negatywnie ocenia 61 proc., BBB – 46 proc. (pozytywnie 32 proc.). Zdaniem 37 proc. prezydent troszczy się o los zwykłych ludzi. Przed wyborami wskaźnik ten wynosił 42 proc. A wśród osób, które głosowały na Trumpa, poparcie dlań spadło z 95 proc. w styczniu do 85 proc. Innymi słowy: rozczarował ponad 1/10 swego elektoratu.

Przywódca USA tkwi mentalnie w epoce, kiedy o gospodarczym statusie państwa świadczył przemysł – wielkie, dymiące kominy, stal lejąca się wśród snopów iskier, pociągi wyładowane węglem. "Strategia handlowa administracji to koncepty osiemdziesięciolatka z nostalgią wspominającego czasy młodości – ocenia Robert Lawrence, ekspert Peterson Institute for International Economics. – Etaty przemysłowe stanowią 7,9 proc. rynku pracy. Nawet gdyby udało się całkowicie zlikwidować deficyt handlowy USA, ich odsetek wzrósłby jedynie do 9,7 proc.".

Zatrudnienie robotników fabrycznych sięgnęło szczytu w roku 1979, zamykając się liczbą 19,5 mln. Od tego czasu sukcesywnie spada, bynajmniej nie z powodu niskich ceł. Winę ponoszą automatyzacja, cyfryzacja, a przede wszystkim koszt amerykańskiej siły roboczej. iPhone 16 made in USA kosztowałby 3,5 tys. dol. zamiast 799, które płacimy za wyprodukowany w Chinach. Co więcej, Lawrence zwraca uwagę, że "80 proc. Amerykanów pragnie przyrostu sektora produkcyjnego, ale tylko 25 proc. chciałoby tam pracować". Podobny wniosek wynika z sondażu CNN – 73 proc. respondentów woli posadę w biurze niż fabryce przy jednakowej płacy.

Nieustanne oskarżenia Trumpa, że inne kraje "kantują" biedną Amerykę, to albo świadome kłamstwa, albo – co gorsza – efekt ignorancji. Produkcja przemysłowa jest odwrotnie proporcjonalna do zamożności społeczeństwa, jej regres idzie w parze z postępem. "Biedacy potrzebują ubrań i butów, bogacze – konsultantów podatkowych, psychiatrów, trenerów osobistych" – wyjaśnia półżartem Lawrence. Podobny trend od dawna obserwujemy w Japonii, która 40 lat temu zalewała USA tanim sprzętem elektronicznym i kompaktowymi samochodami. Stopniowo uwidacznia się on również w Chinach, o Singapurze czy Tajwanie nie wspominając.

Wojny celne Trumpa zaszkodzą gospodarce, zwiększając koszty produkcji krajowej, a zarazem ceny dóbr i artykułów importowanych. "Prezydent usiłuje zrobić z USA kraj wysoce niekonkurencyjny, antagonizując jednocześnie naszych kooperantów, powodując zakłócenia na światowych rynkach zbytu i zniechęcając inwestorów" – podsumowuje ekspert. Nie pomaga motywowana ideologicznie niechęć Trumpa do odnawialnych źródeł energii. BBB drastycznie zmniejszyła ulgi podatkowe dla producentów i użytkowników fotowoltaiki oraz turbin wiatrowych. Obcięcie subwencji na samochody elektryczne doprowadziło do publicznej kłótni prezydenta z Elonem Muskiem i zerwania nowej, pięknej przyjaźni. Najbogatszy człowiek świata wyłożył 270 mln dol. na kampanię republikanów, a mimo to Trump zrobił go w konia.

Nikt nie ma wątpliwości, że przyszłość należy do turbin wiatrowych i ogniw słonecznych, choćby dlatego, że złoża ropy, gazu oraz węgla się wyczerpią. Ale na razie rozwój branży zależy od państwowych dotacji, prym zaś wiodą pod tym względem Chiny – najgroźniejszy gospodarczo, politycznie i militarnie rywal USA. Gdyby Trump rządził półtora wieku temu, zawetowałby pewnie – w interesie stelmachów, którzy wytwarzali dyliżanse – ustawę o kolei transkontynentalnej (Pacific Railroad Act) gwarantującą nisko oprocentowane pożyczki firmom kolejowym.

W sektorze "czystej" energii pracuje 3,5 mln ludzi i dotychczas rozwijał się on dwa razy szybciej niż pozostałe gałęzie gospodarki. Dla porównania: elektrownie spalające węglowodory, atomowe i wodne zatrudniają w sumie 880 tys. osób, węgiel fedruje 33 tys., ropę i gaz wydobywa 100 tys. Niestety – jak mawiają Amerykanie – starego psa nie nauczysz nowych sztuczek. A tym bardziej dinozaura.

Przeczytaj źródło