Praca lekarza weterynarii to narażanie swojego zdrowia. Paweł: co najmniej trzy razy otarłem się o śmierć

7 godziny temu 26
Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.

Monika Mikołajska, Medonet.pl: Praca lekarza weterynarii najniebezpieczniejszym zawodem w Ameryce — krzyczały amerykańskie media w 2023 r. A znana amerykańska lekarka weterynarii dr. Jenifer Chatfield mówiła wprost: "W pełni zdajemy sobie sprawę z tego, że codziennie balansujemy na skraju przepaści". Rzeczywiście to tak wygląda? W zawodzie jest pan już kawał czasu, bo ponad 25 lat.

Lek. wet. Paweł Kania: Pod względem zagrożenia życia, faktycznie można powiedzieć, że my, lekarze weterynarii "balansujemy na skraju przepaści". Wypadki się zdarzają i będą się zdarzać. Oczywiście nie jest tak, że wstaję rano i zastanawiam się: który pies mnie dzisiaj ugryzie albo czym zarażę się dziś od mojego pacjenta. W ogóle o tym nie myślę. Prawda jest jednak taka, że rzeczywiście przynajmniej trzy razy otarłem się o śmierć. Tych "przygód" nie zapomnę do końca życia.

Pierwszy wypadek miałem ponad 20 lat temu — byłem wtedy młodym lekarzem i jeszcze pracowałem z dużymi zwierzętami — byki, konie... Pamiętam, że to był dzień Wszystkich Świętych, inni lekarze wyjechali, więc obsługiwałem teren również innych lecznic. I dostałem wezwanie. Chodziło o krowę — była przed porodem i przestała jeść. Zrobiłem jej więc standardowe badanie: zmierzyłem temperaturę, było oglądanie, badanie rektalne (czy cielę żyje), wlewka do pyska, kroplówka dożylna. Potem gospodarze zaprosili mnie jeszcze na kawę i sernik (zrobiony w mleka tej krowy). I tyle mnie widzieli. W poniedziałek lekarz, który obsługiwał ten teren, zajął się krową. Koniec końców zwierzę niestety nie przeżyło (trzeba było przeprowadzić ubój z konieczności). Lekarze z tamtej lecznicy zastanawiali się, co mogło się stać. W końcu padło pytanie: może ona był wściekła? Zrobiono badania w tym kierunku i rzeczywiście, to była wścieklizna!

Lek. wet Paweł Kania

Lek. wet Paweł KaniaPrywatne archiwum

Jedna z najgroźniejszych chorób znanych człowiekowi — nie ma na nią leku, a prawie 100 proc. zakażonych umiera...

Tak! Zaskoczenie totalne. Ta krowa zachowywała się normalnie, żadnych neurologicznych objawów nie było, żadnej osławionej "piany z pyska" — wykazywała tylko symptomy niestrawności. Ludziom wydaje się, że wścieklizna ma charakterystyczne objawy — nie ma.

Jedyne, co mogłem zrobić, to jak najszybciej pojechać do lekarza. Pamiętam, że zapytał mnie: jaki miał pan kontakt z tą krową? Mówię: panie doktorze, full kontakt. Oczywiście od razu zaczęły się szczepienia, objęły one też całą rodzinę gospodarza i inne osoby, które miały kontakt z chorą krową — łącznie ok. 17 osób. Wszystko skończyło się dobrze, nie mam jednak złudzeń, że życie uratowali mi bardziej doświadczeni koledzy, którzy wpadli na to, że u tej krowy możemy mieć do czynienia z wścieklizną. Skąd się wzięła? Nikt na pewno nie wie, prawdopodobnie krowa została pogryziona na pastwisku przez dzikie zwierzę. Cała ta historia pokazała mi, że oprócz wiedzy, trzeba mieć też i szczęście.

O wściekliźnie u ludzi przeczytasz w artykule: Jedna z najgroźniejszych chorób. Zabija niemal w 100 proc. Jak się chronić?

Pies pana doktora, Lolek

Pies pana doktora, LolekPrywatne archiwum

Szczęście towarzyszyło panu doktorowi i za drugim krytycznym razem — proszę opowiedzieć.

To również zdarzyło się całe lata temu. Trzeba było wykastrować młodego ogiera (co najmniej 300 kg żywej wagi). Próbując go poskromić, stanąłem naprzeciwko niego i w tym momencie poczułem, jak lecę w powietrzu (potem opowiadali mi, że "frunąłem" tak ze 4 metry). Koń po prostu zaczął stawać dęba (stawać na tylnych nogach) i robiąc to, podbił mi głowę, którą miałem tuż przy jego pysku. I poleciałem. Ale to był tylko początek, bo ja dosłownie wpadłem między jego przednie nogi i tylko poczułem, jak otarły się o moje uda. Kilka centymetrów w prawo albo w lewo i byłoby po mnie — po prostu by mnie stratował. A więc znów szczęście. Winien byłem oczywiście ja, przez brak doświadczenia i obycia z tymi zwierzętami, naraziłem własne życie.

To były sekundy...

Tak, w pracy ze zwierzętami, zwłaszcza dużymi (a niektóre ważą tyle, co samochód), o naszym losie decydują sekundy. Nieraz jechałem do gospodarstwa pobierać krew od stada bydła. I nieraz w tych mniej profesjonalnych gospodarstwach, gdzie warunki były gorsze i nie było wystarczających zabezpieczeń (np. poskromu), tylko kątem oka widziałem, jak róg byka czy krowy omija moją głowę dosłownie o centymetry. Oczywiście znowu szczęście. W tym fachu trzeba mieć oczy dookoła głowy, trzeba pilnie obserwować, jak zwierzęta reagują, przewidywać, co mogą zrobić. Inaczej może się źle skończyć. Oczywiście wypadki to też kwestia pośpiechu, warunków, w jakich się pracuje, braku zabezpieczenia właśnie. Jeśli wszystko jest zgodnie z przepisami, nie wydaje mi się, żeby było tak źle.

Obecnie zajmuję się właściwie tylko małymi zwierzętami — psami, kotami itp. (rynek się zmienił, medycyna bardzo się wyspecjalizowała, również ta weterynaryjna). I oczywiście zdarzy się np., że ugryzie mnie pies, ale tak naprawdę jest to tylko i wyłącznie moja wina, bo nie przewidziałem czy nie zabezpieczyłem się przed możliwym wypadkiem. Tymczasem zwierzę reaguje w ten sposób z lęku, bo boi się weterynarza, zastrzyku, nowego miejsca itp. Uważam jednak, że za każdym razem ono daje nam znać o swoich zamiarach. Problem w tym, że ludzie często tego nie dostrzegają.

Dżina, kotka pana doktora Kanii

Dżina, kotka pana doktora KaniiPrywatne archiwum

Ugryzienia, kopnięcia, dźgnięcia rogami, przygniecenia — z tym trzeba się liczyć, pracując ze zwierzętami, w tym dużymi. Ale zagrożenie czyha też z innej strony... Są grzyby, bakterie, świerzb i inne "robaki"...

Teoretycznie zagrożeń rzeczywiście jest sporo — ptasia grypa (raczej zagraża przede wszystkim pracującym na fermach drobiu, to nie jest tak, że gołąb wleci nam na działkę i nas zarazi). Ostatnio sporo mówiło się o pryszczycy (u ludzi występuje bardzo rzadko). Są też zagrożenia związane z kleszczami — borelioza, anaplazmoza. Jest też świerzb i grzybice — oczywiście widząc takie zwierzę, od razu zakładam rękawiczki, normą jest też dezynfekcja, mycie rąk po każdym pacjencie, odzież ochronna itd. Mnie się nie zdarzyło zarazić, ale wiem, że ludzie nie zdają sobie sprawy z zagrożenia i np. przygarniają dziko żyjącego kotka, a potem jest problem.

W mojej karierze zdarzyło się też (raz), że trafił do mnie pies z tasiemcem bąbowcowym, najgroźniejszym gatunkiem tasiemca. Człowiek może być jego żywicielem pośrednim. Sprawa jest poważna, larwy tego pasożyta tworzą torbiele (np. w wątrobie lub w mózgu), które mogą mieć nawet kilkanaście centymetrów średnicy! Oczywiście zaleciłem właścicielowi, żeby zrobił sobie badania. Czy posłuchał, nie wiem...

Lek. wet Paweł Kania z suczką Mają

Lek. wet Paweł Kania z suczką MająPrywatne archiwum

Zagrożenia "dla ciała" (fizyczne) to jedno, ale praca weterynarza, to też ogromne obciążenie psychiczne. Zwłaszcza że nie jest to "robota od 9 do 17". Wielu weterynarzy przyznaje, że w domu bywają tylko gościem. Może pan zdradzić, ile godzin dziennie spędza pan w pracy?

Standardowe osiem godzin jest nierealne. Myślę, że jestem w pracy ok. 10-12 godzin dziennie. Do tego często pracująca jest też sobota i niedziela, bo np. jest kontynuacja leczenia i nie można powiedzieć: proszę przyjść w poniedziałek, bo w poniedziałek może być już dla zwierzaka za późno. Jednym słowem: piątek, świątek, niedziela.

To prosta droga do wypalenia zawodowego — o tym problemie u weterynarzy mówi się zresztą coraz więcej. Jak pan daje sobie z tym radę?

Przede wszystkim, kocham swój zawód — już w czwartej klasie szkoły podstawowej wiedziałem, że będę weterynarzem. To nie jest tak, że zdecydował o tym przypadek — nie, to zawód wybrany z pełną świadomością. To bardzo mi pomaga, choć oczywiście bardzo przeżywam, zwłaszcza porażki, rozważam na wszystkie sposoby, co mogłem zrobić lepiej. Do tego coraz bardziej daje o sobie znać agresja właścicieli wobec nas — niektórzy już przychodzą z gotową diagnozą i nie dają się przekonać, inni oczekują od nas cudów, wielu emocje wylewa potem w internetowych komentarzach (nieraz w niewybredny sposób). To bardzo trudne. Bywają dni, że człowiek ma po prostu dość.

Moim sposobem na rozładowanie stresu i naładowanie baterii jest natura — działka, sport (obowiązkowo narty zimą). Ostatnio sobie wymyśliłem, że zostanę radnym — tak się stało i bardzo mi się to podoba. Zajęcie się zupełnie czymś innym niż tylko praca zawodowa, bardzo pomaga złapać dystans. Jeśli zaś chodzi o samą pracę w lecznicy i radzenie sobie w trudnych sytuacjach — kiedyś usłyszałem zdanie, które codziennie staram się wdrażać w swojej pracy. Pewnego lekarza (medycyny ludzkiej) zapytano, jak sobie radzi, kiedy widzi cierpienie swoich pacjentów, kiedy towarzyszy im w odchodzeniu, jest świadkiem ich śmierci. A on odpowiedział: "współczuję im, ale nie współodczuwam". Myślę, że jeśli weterynarze (i nie tylko) będziemy kierowali się tą zasadą, damy sobie radę.

"Moim sposobem na rozładowanie stresu i naładowanie baterii jest natura".

"Moim sposobem na rozładowanie stresu i naładowanie baterii jest natura".Prywatne archiwum

Przeczytaj źródło